Waldemar Mikulec, student Uniwersytetu Jagiellońskiego, miał tylko 19 lat, gdy znalazł się na liście tysięcy osób, które władze PRL uznały za tak niebezpiecznych wrogów ustroju, iż pozbawiły je wolności w ośrodkach internowania. Działacz Niezależnego Zrzeszenia Studentów opisał swe przeżycia z niemal pięciomiesięcznego pobytu za kratami w niezwykłym dokumencie, który znajduje się dziś w Archiwum krakowskiego Instytutu Pamięci Narodowej. Zapiski „Z pamiętnika internowanego”, prowadzone od 14 grudnia 1981 roku do 29 kwietnia 1982 r., liczą ponad 150 stron.
Z aresztu przy Mogilskiej – na wschód
Zatrzymany 14 grudnia 1981 roku student najpierw trafił do aresztu przy ul. Mogilskiej w Krakowie. Tam po raz pierwszy usłyszał słowo „internowany”. Razem z zatrzymanymi w mroźną grudniową noc działaczami „Solidarności” zaczął rozważać, czy przypadkiem pozbawieni wolności „nie zasmakują sowieckich kazamat” lub „białych niedźwiedzi”. Powoli jednak przywykł do siermiężnych cel, paskudnych posiłków i spacerniaka. W kajdankach opuszczał krakowski areszt, by trafić do więzienia w Nowym Wiśniczu. Tam w znakomitym towarzystwie innych internowanych starał się nie podupaść na duchu i wierzyć w to, o co walczyły niezależne organizacje, jak NZS, podczas niezbyt długiego „karnawału Solidarności”.
Szczegółowo opisał warunki, w jakich przyszło mu spędzać kolejne tygodnie w niewoli, narysował rozkład łóżek w celach i pisał o odwadze swych towarzyszy niedoli – najpierw w Nowym Wiśniczu, a potem – w Załężu. O brawurze Radosława Hugeta, także studenta Uniwersytetu Jagiellońskiego i działacza KPN, który nauczył się otwierać drzwi cel sprężyną z łóżek i dzięki temu odwiedzał innych internowanych i „pozwalał” im na kontakty z sąsiednimi celami. O konsekwencji Ryszarda Majdzika – wówczas pracownika Zakładu Konstrukcji Stalowych „Elbud”, członka KPN i przewodniczącego KZ NSZZ „Solidarność” czy Bogusława Sonika - współpracownika KSS KOR, współzałożyciela SKS, wiceprzewodniczącego Zarządu Regionu Małopolska „S”, którzy odmawiali jakichkolwiek rozmów z esbekami i nie wychodzili na cykliczne przesłuchania. Według Mikulca, byli wręcz „ekstremą ekstrem”. Za odwagę zapłacili jednak drogo – przesiedzieli za kratami kilka miesięcy dłużej niż autor pamiętnika.
Msze, patriotyczne pieśni i paczki od rodzin
Mikulec pisze o tym, jak uwięzieni radzili sobie z izolacją, nudą więziennego życia i brakiem wieści od najbliższych. Czytamy, jak bardzo przygnębiły go na początku pobytu za kratami informacje o tragedii w kopalni „Wujek”, jak rodziła się solidarność z więźniami kryminalnymi, którzy potrafili pomóc działaczom „S”, o cenzurze listów czy podejmowanych próbach samokształcenia. „W żadnym stopniu nie będziemy tolerować kolaborantów i kapusiów” – zapisuje.
Największą radość sprawiały internowanym przejawy „normalności” – wywalczone, nierzadko dzięki głodówce – paczki, możliwość uczestniczenia we mszy św. w czasie Bożego Narodzenia, wizyty księży i pierwsze widzenia z rodzinami. Na to, gdyby nie ich determinacja, Wojciech Jaruzelski i jego ekipa nigdy by nie zezwolili.
Bojowego ducha podtrzymywało wspólne wieczorne śpiewanie przez więźniów nie tylko pieśni „Boże coś Polskę” czy „Roty” i „Pierwszej Brygady”, ale także „Zielonej wrony”, „Murów” i innych przebojów stanu wojennego. W tym przypadku próby uciszania internowanych przez więziennych strażników nie powiodły się.
Autor przytacza listę siedzących w celach po sąsiedzku działaczy, z których dziś sporą część nazwisk odnajdziemy w mediach, polityce, biznesie, kulturze. To dodaje wspomnieniom optymizmu – internowanie represjonowanych nie złamało i pokrzywdzonym nie odechciało się aktywności publicznej.
Pamiętnik Waldemara Mikulca, który na podstawie zapisków „z internatu” powstał rok po wyjściu autora na wolność, przekazała do archiwum IPN w Krakowie wdowa po nim.
Ewa Łosińska